środa, 20 stycznia 2010

Szroty...


Szrot. Czym dla człowieka ostatnia droga na cmentarz z pochówkiem, tym dla auta droga na szrot w oczekiwaniu na ostatnie namaszczenie zgniatarki. Jedne wjeżdżają tam o własnych siłach, inne zaś pod wpływem delikatnej perswazji staczają się z lawet. Przyczyny całkowicie różne – bo rdza, bo wypadek, bo się popsuł, bo się znudził, bo tak.
            Zawsze wchodząc na każdy szrot bądź punkt złomujący, czuję pewnego rodzaju podniecenie. „Co też tym razem spotkam ciekawego” pojawia się w duszy pytanie. Jako zboczeniec na tle Fiata 126p, zawsze muszę przeanalizować dogłębnie praktycznie każdego Malucha stojącego „na cmentarzu”. Skorupa, silnik, bagażnik, wnętrze – zawsze można znaleźć „to coś”. Na przestrzeni przeszło 35 lat zdarzały się różne egzemplarze – od standardowych golasków dla przeciętnego Kowalskiego, po eksporty, które w obieg trafiały albo poprzez nikłą wadę wykrytą przy odprawie eksportowej lub jako efekt układów i kolesiostwa, poprzez pieszczone niegdyś cacuszka i oczka w głowie właścicieli, posiadające ciekawe rzemieślnicze fanty, a nawet „tuningi”.
            Każdy wypad na szrot to swoiste safari. Polowanie na okazje – czasem naprawdę czegoś szukasz, a czasem bierzesz to, bo fajne, bo się przyda. Z własnych doświadczeń mogę powiedzieć, że w świecie szrotów istnieje dość ciekawa zależność – im większa pipidówka, tym lepszy asortyment znajdziemy. Przy tej zasadzie spotkałem się także z innym zjawiskiem – miłymi pracownikami/właścicielami obiektu. Na niedużym placyku obsługiwanym przez miłe małżeństwo w średnim wieku zawsze można co nieco pogadać i dostać jakiś fant za darmo oraz liczyć na pomoc przy demontażu. Miły gest sprawiający, że częściej tam jeździsz. Oczywiście, warto odwzajemnić się tym samym, zawsze wtedy można liczyć na jakiś rabacik.
            Podstawa w takich podróżach to systematyczność. Nie mówię tu o codziennym objeździe połowy województwa, chociaż na pewno byłaby to miła wycieczka, lecz niezbyt ekonomiczna. Osobiście gdy czas pozwala, raz w tygodniu robię rundkę po znanych miejscówkach, niekiedy napotykając całkiem nowe tereny. Czasem uda się zrobić tylko jeden objazd na 2 tygodnie, ale jak wiadomo, wszystko zależy od czasu. No i pieniążków też.
            Dość charakterystycznym aspektem jest poziom wiedzy. Tak, to dziwnie brzmi, ale zapewne jest to plus dla was. Wy, jako pasjonaci i kolekcjonerzy wiecie, że macie do czynienia z rzadką wersją danego modelu, rzadką częścią wyposażenia bądź powłoki blacharskiej, a z reguły obsługa nie. Wiadomo, zawsze można się naciąć i kit typu „te szyby są brązowe, bo to zapewne ktoś folie nalepił” nie podziała. Jest to jednak niewielki procent, występujący raczej na dużych stacjach demontażu pojazdów, a to dlatego, że z reguły prowadzą sprzedaż np. na allegro. Wtedy mają podgląd na niekiedy sztucznie zawyżane ceny za dany przedmiot. Jednak zasada grzeczności i systematyczności może zaowocować statusem „stałego klienta”. Nie będzie to złota karta vipa, ale częste odwiedziny sprawiają, że owy „wodzirej” szrotu będzie kojarzył wasze lico i po krótkiej gadce opuści kilka złoty. Systematyczność niesie za sobą nie tylko okazje na ciekawe fanty. Może przy odrobinie szczęścia uda wam się odkupić Syrenkę w dobrym stanie która już prawie stała w kolejce do zważenia.
            Tak jak nie uderza mnie wygląd rozklekotanego golfa 2 bądź seicento po dachowaniu na owym placu, tak wygląd aut z poprzednich epok chwyta za serce. Czekają na te ostatnią drogę do krainy wiecznych autostrad, wspominając, ile to kilometrów nabiły na drogach w różnych warunkach. Mimo smutnego nastroju można dopatrzeć się pewnych pozytywów. Za kilka lat, gdy wyjedziemy pięknym wypucowanym klasykiem, który zapewne będzie na sobie nosił jakiś fant śp towarzysza z taśmy produkcyjnej, spojrzenie przechodniów i innych kierowców mamy gwarantowane. Ale przede wszystkim, liczyć się będzie satysfakcja z pasji.

Aron Kołodziejski
RetroStrefa


1 komentarz: